1. The Showdown 06:04
2. Judgement Day 05:59
3. Never Again 04:58
4. Turn All Into Gold 04:01
5. Bloodlines 05:06
6. Copernicus 05:03
7. We Will Rise Again 05:53
8. The Guardian 04:40
9. Maya 04:24
10. The Artist 05:10
11. Eternity 05:35
12. Alias 04:45
Rok wydania: 2010
Wydawca: Frontiers Records
Nie powiem bym na ten krążek czekał z niecierpliwością, tym niemniej
promujący nowe wydawnictwo „Judgement Day” wzbudził u mnie sporą
ciekawość. Mimo ubogiego klipu, utwór bronił się samymi dźwiękami.
Połączenie zadziornego głosu Jorna z chwytliwą melodią robiły jak
najbardziej pozytywne wrażenie. Na tej postawie można było wnioskować,
że zapowiada się naprawdę mocny album, który swym poziomem zbliży się w
okolice „jedyneczki” albo ją po prostu przebije.
W kwestii graficzno – wizualnej nic się nie zmieniło; w dalszym ciągu
dominuje ascetyczny minimalizm, który pewnie niewielu zdoła poruszyć. W
tej materii wszystkie płyty Allen/Lande wypadają (najdelikatniej mówiąc)
biednie, zahaczając o tzw. tandetę. Jednak wobec talentu i sympatii dla
obu wokalistów, aspekt ten można potraktować z przymrużeniem oka –
ustawiając płyty na półce, okładek nie widać 😉
Pomijając smoczo – bazyliszkowe pokazy siły należy się skupić na tym, co
najistotniejsze, czyli na muzyce i jej walorach, a w tym przypadku „The
Showdown” bywa różnie. Pierwsze dwie kompozycje trzymają wysoki poziom i
słucha się ich z największą przyjemnością. Tytułowy „The Showdown” –
korzystając z podwórkowego słownika – jedzie do przodu jak się patrzy.
Po krótkim wstępie wchodzi żywiołowy motyw przewodni, który od razu
wżyna się głęboko w pamięć. Kompozycja wykazuje się stosunkowo
rozbudowaną strukturą i w skrócie – dużo się w niej dzieje. Do tego
posiada świetny, wyrazisty refren oraz smakowite gitarowe solo, które po
chwili nakłada się na genialnie „wyknute” zwolnienie. Następny
„Judgement Day” wprowadza nieco inny klimat – robi się bardziej
wyniośle, pojawia się nuta zadumy. Utwór jest jeszcze bardziej chwytliwy
i bez kozery został wybrany jako reprezentant. Kolejne kompozycje to
już inna bajka. Poczynając od „Never Again” pojawia się taki
Nightwish’owy cukierkowy klimacik, który od jakiegoś czasu permanentnie
nawiedza wiele metalowych kapel, tyle że w tym przypadku zabrakło
gotyckiej divy. Nightwish’owy klimat eksploduje we wstępie „Turn All
Into Gold” i gdybym usłyszał ten utwór w innych okolicznościach, od razu
wziąłbym go za zapowiedź następcy „Dark Passion Play”.
Kolejne utwory umacniają w przekonaniu, że Allen/Lande ruszyli w
bardziej piosenkowe rejony rockmetalu i takie kompozycje jak melodyjny
„Bloodlines”, czy balladowo – nastrojowy „Copernicus” są tego niezbitym
dowodem. W przypadku dwóch pierwszych płyt było więcej hard rocka i
nierzadko panowie pozwalali sobie na progresywne eksperymenty. Tutaj
większy nacisk położono na przebojowość i nastrój. „The Showdown” nasuwa
pewne skojarzenia wobec ostatniego wydawnictwa Kiske/Somerville. Muzyka
jest bardziej stonowana i mimo chwytliwości, brakuje jej wigoru,
żywiołu i poweru.
Płyta jest ukłonem w stronę komercyjnych aspektów rocka i to być może
nie spodoba się zagorzałym fanom obu wokalistów. Można się pokusić o
stwierdzenie, że na albumie panuje wręcz festiwalowa atmosfera, a
powoduje to duża ilość zwolnień i słodkich brzmień. Być może Jorn
pozazdrościł Sammet’owi sukcesu Avantasii i też chciał zakosztować
większego splendoru – życie drogie, rachunki trzeba płacić (żarcik).
Co by nie mówić, album trzyma pewien poziom i z pewnością nie przynosi
ujmy obu wokalistom. Poza deficytem bardziej drapieżnych fragmentów jest
całkiem nieźle. Bez specjalnego animuszu, czy euforii, ale też bez
wstydu. Na jesienne wieczory „The Showdown” wydaje się być idealnym
rozwiązaniem. Czasami wkrada się mgiełka pt. nuda, ale jak to bywa o tej
porze roku – musi być trochę sennie 🙂
7/10
Marcin Magiera