ALHENA – 2019 – Breaking the Silence…by Scream

ALHENA - Breaking the Silence...by Scream

1. Prelude
2. Like A Doll
3. Nemesis
4. Breathe
5. Every Time
6. Alhena
7. Golden Lie
8. Lost
9. Awakening
10. Better
11. Trial
12. Enough
13. Epilogue

Rok Wydania: 2019
Wydawca: Around Music
http://www.alhenaband.com


„Przestaliśmy patrzeć na gwiazdy” – te słowa wypowiada jeden z bohaterów kultowego filmu „Faceci w czerni”. I rzeczywiście w pośpiechu dnia codziennego, schowani w handlowych betonowych bunkrach lub wgapieni w e-rzeczywistość nie mamy czasu na to, by przystanąć, gdy zaśpiewa ptak, a co dopiero podziwiać piękno rozgwieżdżonego nieba. A tyle tam piękna, trwogi, przeszłości, przyszłości, romantyzmu. Wystarczy wspomnieć chociażby Siriusa B. W gwiazdozbiorze Bliźniąt jest także inna, trzecia pod względem wielkości gwiazda: Alhena, której nazwę można tłumaczyć jako np. „piętno” (inna nazwa to Almeisan, czyli „dumnie maszerująca”). Wspominam tu o tej gwieździe z prozaicznego powodu. Taką bowiem nazwę (Alhena) przyjął zespół założony w 2010 roku w Bydgoszczy. Ma na swoim koncie debiutancką epkę, a także liczne koncerty chociażby z takimi gwiazdami jak Closterkeller, Tides From Nebula czy Lebowski. W zespole dochodziło do wielu zmian personalnych (głównie za mikrofonem), ale gdy tylko znaleziono odpowiednią wokalistkę, zespół ruszył do studia, by nagrać swój pierwszy pełnometrażowy materiał zatytułowany „Breaking the silence… by scream”. Obecnie za Alhenę odpowiadają: Marta Bejma (wokal), Tomasz Bogulski (gitara), Piotr Kowalski (klawisze), Piotr Grugel (perkusja) oraz Patryk Durko (bas). Zatem przełamując ciszę krzykiem zanurzmy się piękno gwiazd na wieczornym niebie.

Ponieważ grupa postanowiła nadać swemu albumowi określony koncept, rozpoczynamy od „Prelude”. Czego możemy się spodziewać przez najbliższe półtorej minuty? To w przeważającej części dość ciekawa gra na klawiszach, kojarząca się z późnym, elektronicznym Artrosis („Fetish”). Wstawione gdzieniegdzie lekkie żeńskie głosy sygnalizują, że wokalnie ten album będzie brzmiał wybornie. W płynny sposób przechodzimy do numeru singlowego, a zarazem jednego z najlepszych na płycie – „Like a doll”. Z miejsca zaskakuje wokal, który przywodzi na myśl na przykład Within Temptation., lecz jest tu coś więcej: ciężka, niemal wgniatająca praca gitary. W tle nienachalne klawisze ozdabiają perfekcyjną grę sekcji rytmicznej. Później dzieje się idealnie – zmieniamy rytm na rzecz totalnie połamanej gry instrumentów. Klawiszowo trochę jak słoweńska Siddharta, gitarowo gdzieś pobrzmiewa Tęczowe „Ariel”, a wszystko to wymieszane razem stanowi solidną podstawę interesującego otwieracza. Partie wokalne Marty także nie są tylko zwykłym śpiewem, bo potrafi ona zadbać o lekkie arabeskowe śpiewanie, dodając do tego emocje. Mamy tu także coś, co bardzo lubię – wzajemną „rozmowę” poszczególnych muzyków. Zaczynają klawisze i gitara basowa, a później do tematu włącza się gitara. Widać i słychać, że zespół solidnie przemyślał każdą nutę. Końcowe klawisze dużo zawdzięczają „wilkowemu” obliczu Michała Rollingera.

Przechodzimy do „Nemesis”. Ten numer ma w sobie coś pełnego groźby, jest trochę niespokojny – zwłaszcza z początku, gdy gitara przygrywa z basem – a całość ozdabia delikatna perkusja. Później jest już niemal kosmicznie, bo dużą robotę robią tu efekciarskie klawisze. Znów się dużo dzieje. Na szczęście wszystko bardzo ładnie słychać, włącznie z niemal wybuchającą niczym lawa z wulkanu gitarą basową. W grze perkusji znów można usłyszeć, że zespół doskonale się rozumie i nie marnuje czasu na zbędne dźwięki. Wszystko tu jest na właściwym miejscu, nawet podbijające klimat odpowiednie talerze.

„Breath” wyświetla w wyobraźni słuchacza kolejną przepiękną gwiazdę, jaką jest ta kompozycja. Marta bowiem brzmi tu momentami niczym pewna Anneke; zresztą w dalszych utworach skojarzenia z wokalistką Vuur będą w pełni na miejscu. Gitara wprowadzająca do utworu posiada jedną z najładniejszych fraz, jakie w ostatnim czasie słyszałem. W żaden sposób dłużna nie zostaje wokalistka, która posiada niesamowite walory wokalne i doskonale potrafi wejść na wysokie rejestry i zejść z odpowiednim wibratem. Druga część kompozycji to już majstersztyk gitarowy będący bazą, przygotowaniem do solówki. Preludium do niej jest początkowa wstawka zaczerpnięta z początku numeru i niezauważalne przejście od warsztatu stricte rockowego po progresywny.

Kolejną propozycją jest „Every time”. Delikatne klawisze i znów ta świetna perkusja. I jeszcze raz Marta brzmiąca niczym Anneke, co w żadnym wypadku nie jest zarzutem. Wokalistka ma po prostu taka barwę i w cudowny sposób potrafi nią malować muzyczne dźwięki. I jakież to piękne! Warto znów się wsłuchać w grę gitary. Szacunek dla Tomka, że nie uderza jednostajnie w struny, kiedy nie trzeba tego robić. W zamian gitarzysta serwuje słuchaczom przemyślaną grę na swoim instrumencie. Wtedy, kiedy trzeba, przerywa dany akord, by jeszcze bardziej zwiększyć dramaturgię kompozycji. A ile się dzieje dobrego w drugiej części numeru! Od metalowego grania, aż po niemal symfoniczne brzmienia, by za chwilę znów dać się zauroczyć progresywną solówką. Po niej wracamy do niemal melancholijnej zwrotki, a całość kończą klawisze.

Nadszedł czas na utwór, którego nazwa figuruje również w logo zespołu. „Alhena” to fajna gra basu, a także melancholijne i rozmarzone klimaty. To właśnie podczas słuchania tej kompozycji można patrzeć w gwiaździste niebo. I nie wiem, co jest lepsze w tym utworze: czy przerażający (w dobrym tego słowa znaczeniu) śpiew wokalistki, czy klawisze, czy znów niemal wojenna gitara. Faktem jest, że kompozycja z miejsca staje się przeszywająca. Nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem, w jaki sposób stopniowane jest tu napięcie.

Drugą połowę albumu otwiera „Golden lie”. Rozpoczynamy od dość dziwnych klawiszy, które brzmią jakby za chwilę na scenę miał wyskoczyć jakiś power metalowy band. Na szczęście zamiast tego mamy dość spokojny (i nieco przekombinowany) śpiew Marty, chociaż nieco (odstającego od reszty) power metalu również się tu znajdzie. Mamy tu także wstawkę klawiszową i gitarową, które nie robią jakiegoś większego wrażenia.

Przeskakujemy zatem do numeru zatytułowanego „Lost”. Tu już klawisze brzmią poprawnie. Smakowicie wypada również wokalistka, która śpiewa bez „wydumanych” fraz z poprzedniego utworu. Interesująco brzmi ponadto pozostała część grupy, która sprawdza się w klimacie ballady. Znów prym wiedzie tutaj gitara z ciekawą mini solówką. Krótki utwór, ale dzieje w nim wiele dobrego.

„Awakening” to perfekcyjne wykorzystanie klawiszy (kłania się progresywno-metalowy Asgard z lat 90.), które brzmią niczym harfa, a także basu i gitary. I to właśnie za sprawą basu znów jest niespokojnie, ucho cieszy również niemal progresywna gitara, która wyprawia tutaj cuda. Co ciekawe zespołowi ani nawet na krok nie ustępuje wokalistka, która doskonale radzi sobie z wyrażeniem odpowiednich emocji. Pod koniec utworu muzycy nagle postanawiają przyspieszyć. I to jest doskonałe posunięcie, bo dzięki temu jest jeszcze więcej dramaturgii.

„Better” na początku prezentuje znów dość dziwne klawisze. Później co prawda robi się metalowo i z ciężką gitarą, ale tylko na chwilę. Kiedy ta chwila mija, tempo spada, wszystko się rozwleka, a całość staje się progresywnym makaronem bez ładu i składu. Strasznie to pogięta i połamana kompozycja – gdzieś uleciała ta magia, która była obecna na początku. Nie wiem czy jest to wina rozwleczonego wokalu, czy złożoności utworu, ale niestety do mnie to nie trafia.

Dlatego pozwolę sobie przejść do „Trial”. Tutaj na szczęście znowu wszystko jest na swoim miejscu. Są dobre klawisze oraz, co ważne, odpowiednie i uzasadnione zwolnienie tempa. Jest także podtrzymująca całość gitara basowa, jednak chyba największą robotę robią tu klawisze i perkusja. Słychać to zwłaszcza w drugiej części numeru. W pewnym momencie nie wiadomo, czy skupić się na kopiącej stopie perkusji, przejmującej grze klawiszy czy na gitarze.

Przedostatnią kompozycją jest „Enough” z indyjskim klimatem na starcie: gdzieś pobrzmiewa jakiś sitar, który za chwilę robi miejsce ciężkiej gitarze. Znów potężnie brzmi perkusja wraz z klawiszami. Wokalistka w tym numerze tekstu ma niewiele, ale to, co z nim wyprawia wokalnie sprawia, że słucha się go ze szczęką przy podłodze. By kompozycja zyskała nieco więcej drapieżności, do małego pogrowlowania zaproszono Damiana Bednarskiego (Unborn Suffer, Kontagion). Trzeba przyznać, że robi to wrażenie – obdziera słuchacza ze skóry, a mimo to jest melodyjny i miły dla ucha.

Zamknięcie albumu to „Epilogue”, krótka kompozycja będąca lustrzanym odbiciem „Prologu”. Przepiękna gra na klawiszach, zaś wokal towarzyszący nagrano w coraz rzadziej już używanej technice backword masking.

Na początku wędrówki przez tę muzykę wspominałem, że aby podziwiać rozgwieżdżone niebo potrzebny jest czas. Że należy się na chwilę zatrzymać, bo tylko wtedy można dostrzec każdą pojedynczą gwiazdę. Nie inaczej jest z muzycznym odbiciem Alheny. By docenić piękno każdego dźwięku zawartego na „Breaking the silence… by scream” należy się bowiem odpowiednio skoncentrować i wyciszyć. Nie jest to łatwa muzyka i z pewnością wymaga wylogowania się na te kilkadziesiąt minut z ajfonowego życia.

8/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz