1. Die by the sword
2. Hole in the head
3. The Rise of chaos
4. Koolaid
5. No regrets
6. Analog man
7. What’s done is done
8. Worlds colliding
9. Carry the weight
10. Race of extinction
Wydawca: Nuclear Blast
Rok wydania: 2017
http://www.acceptworldwide.com
Wiele zespołów wraz z kolejnym albumem (lub zmianą w układzie
personalnym) stara się rozpocząć nowy rozdział w swojej karierze. Czasem
rzeczywiście to się udaje, czasem niestety zespół zamiast iść do
przodu, staje w miejscu lub co gorsza się cofa. W pewnym sensie kolejny
rozdział w karierze Accept zakończył się w 2014 roku kiedy to na bardzo
dobrym albumie „Blind Rage” po raz ostatni z grupą zagrali gitarzysta
Herman Frank oraz perkusista Stefan Schwarzmann. Niedługo potem ich
miejsce zajęli gitarzysta Uwe Lulis, znany do tej pory z grupy Grave
Digger, natomiast za perkusją zasiadł Christopher Williams. Na wokalu
niezmiennie Mark Tornillo, a na pierwszej z gitar oczywiście najstarszy
stażem Wolf Hoffmann. W tym składzie zespół zaczął razem zgrywać się na
koncertach (między innymi na Przystanku Woodstock czy też na trasie u
boku Sabatonu). Koncerty koncertami, ale jak nowi muzycy dali sobie radę
w studiu? Już można się o tym przekonać, bowiem w ekspresowym czasie
zespół przygotował nowy materiał, który zatytułował „The rise of chaos”
(opatrzony niepokojącą okładką).
Przyznam, że ten album był przeze mnie mocno wyczekiwanym krążkiem,
bowiem Accept XXI. wieku prezentuje bardzo ciężki, twardy, porządnie
zagrany metal, który bez wstydu można postawić obok takich klasyków, jak
„Metal heart” czy „Objection overruled”. Czy tak jest też i tym razem?
Album otwiera „Die by the sword”. Po krótkim jakby nastrojeniu się
instrumentów mamy do czynienia już z tym Acceptem, jakiego obecnie
znamy. Jest fajny riff, również chóralne zaśpiewy pozostałych muzyków.
Bardzo dobrze brzmi perkusja, jednak głównym daniem w tym kawałku są
szybkie solówki oraz – co ważne w zespole z dwiema gitarami – wzajemna
rozmowa instrumentów. Utwór bardzo treściwy – klasyczny otwieracz, który
powoduje, że z przyjemnością słucha się dalej.
Dwójka to „Hole in the head”. Ciężki riff rozpędza numer. Fajnie brzmi
motyw na gitarach przed refrenem. No i ten trochę ironiczny tekst („I
need you like a hole in the head”). Co do solówek: nie trzeba się
wysilać, by zgadnąć, że to Accept – zespół od lat ma swój konkretny
styl. Fajny, motoryczny numer.
Pod numerem trzy objawia się kawałek tytułowy: „The rise of chaos” z
wkręcającym się w mózg refrenem, z pewnością jeden z kilku najlepszych
numerów na płycie. Szybki, z dobrym riffem i melodią, precyzyjnie
zagrany, ze świetnymi solówkami. Właśnie tak brzmi rasowy heavy metal.
No i przy okazji mamy kolejny hicior Acceptu.
„Koolaid” (z bardzo ciekawym, „historycznym” tekstem) rozpędzany jest od
szybkiej przekładanki palcami po gryfie gitary. Już po kilku taktach
słychać, że będzie smakowicie. Genialne wtóruje tu perkusja nadająca
iście marszowy rytm. Ależ tam się dzieje w tle! Niesamowicie równa tam
szyk gitara basowa wraz z drugą gitarą. Słychać tu trochę ducha „Balls
to the walls”, ale to świadczy o tym, że zespół wciąż pamięta o
korzeniach i niepotrzebnie nie eksperymentuje. A młodzi gitarzyści mogą
się tylko uczyć: i grania, i komponowania.
Numer pięć to „No regrets”. Tu zaś swoją petardę odpala nowy nabytek na
perkusji. To zdecydowanie jest jego kawałek, ukazujący że potrafi
naprawdę nieźle grać i to z częstą zmianą tempa. Również reszta zespołu
przystaje na taki obrót sprawy, jednak podczas solówek wszystkie hamulce
puszczają i znów mamy do czynienia ze wzajemnym „przechwalaniem się” na
gitarach. Po jakimś czasie obaj panowie uznają, że „pasują do siebie” i
tworzą razem niesamowicie brzmiący motyw. I już nie muszą nikogo
przekonywać, że są świetnie zgrani.
Czas na „Analog man”, czyli krótką rozprawę o tym, że kiedyś było
lepiej, bez updatowania i downloadinu. Sam kawałek również nawiązuje do
starych acceptowych kawałków. W sumie to powinien być hymn wszystkich
hipsterów czy też osób, które kochają trzask płyty analogowej lub szum
kasety magnetofonowej. Numer kończy się natomiast dźwiękiem, którego
„gimby nie znają”, czyli… łączenia się komputera z Internetem. Taki
analogowo-cyfrowy króciutki żarcik.
„What’s done is done” to znów kapitalny riff otwierający numer. Potem
jest jeszcze lepiej i nie ma tu mowy o kombinowaniu. Są za to klasyczne
riffy, ale jak pięknie podane. No i coś, czego Acceptowi nigdy nie
brakowało – melodia, niosąca materiał na kolejny acceptowy hit.
Najlepszym przykładem tego wszystkiego jest środek utworu będący
preludium do bardzo ciekawych solówek. Od razu też słychać, że to z
pewnością jeden z najlepszych fragmentów na koncertach. I szacun za duch
Ritchiego Blackmore’a pod sam koniec. Tak właśnie powinno brzmieć
„nowe” wcielenie Rainbow.
Kolejnym numerem jest „Worlds colliding”. Jeszcze jeden fajny riff,
który udowadnia, że panowie się perfekcyjnie rozumieją. Klasyczne,
oldskulowe granie, ale już rzadko się tak gra. Idealny podręcznikowy
przykład jak stworzyć dobry hardrockowy numer. Wystarczy dobry riff,
fajny refren i szybka solówka. Nic prostszego. A jednak udaje się to
tylko takim klasykom jak Accept.
Przedostatni na płycie, „Carry the weight” to jeszcze jednak
rockandrollowa jazda trochę przypominająca (znów!) najlepsze dokonania
Rainbow. Refren ponownie jest nieziemski, nośny, melodyjny i coś czuję,
że na koncertach będą ciarki na plecach. No i jeszcze raz panowie na
gitarach prześcigają się kto lepszy. I po raz kolejny remis.
Czas zatem na ostatni: „Race to extinction”. Otwiera go pełna napięcia
gra na perkusji. Po chwili do głosu dochodzą gitary i reszta zespołu,
tworząc znów klasyczny acceptowy numer. Do refrenu aż proszą się jakieś
nisko nastrojone smyki, które mogłyby jeszcze bardziej podbić
dramaturgię, żeby w końcowej części kawałek nie przynudzał. Ale Accept
to jednak nie Nightwish. I w sumie chwała im za to.
Accept jest jaki wino – im starszy, tym lepszy. Nieważne, że w zespole
są nowi muzycy – Accept wciąż brzmi niewiarygodnie dobrze. Rzadko się
zdarza, by zespół po tylu latach na scenie i tylu zmianach w składzie
potrafił nagrywać równe, dobre albumy. Tutaj przychodzi to
bezproblemowo. Z niecierpliwością czekam na koncert w kraju nad Wisłą.
8/10
Mariusz Fabin