01. Rock Or Bust
02. Play Ball
03. Rock The Blues Away
04. Miss Adventure
05. Dogs Of War
06. Got Some Rock & Roll Thunder
07. Hard Times
08. Baptism By Fire
09. Rock The House
10. Sweet Candy
11. Emission Control
Rok wydania: 2014
Wydawca: Columbia Records
http://www.acdc.com/
„AC/DC wydali nowy album”. W sumie nikt by się nie obraził, gdybym na
tym jednym zdaniu poprzestał i zakończył recenzję tejże płyty. No bo, co
nowego można napisać o Australijczykach? O zespole, który od czterech
dekad wiernie trzyma się swojego charakterystycznego stylu? Chyba tylko
tyle, że poniżej pewnego wyśrubowanego poziomu panowie nie schodzą.
„Rock or Bust” wyjątkiem nie jest.
Jednakże przed ukazaniem się piętnastego studyjnego albumu można było
mieć pewne wątpliwości. W kwietniu tego roku muzyczny świat obiegła
wiadomość, że Malcolm Young przeżył udar mózgu i nie będzie w stanie
kontynuować gry ze względu na swój stan zdrowia (zdiagnozowano u niego
demencję). Zastąpił go, podobnie jak przy okazji amerykańskiej trasy
promującej „Blow Up Your Video”, bratanek Stevie. Kilka miesięcy później
głośno było z kolei o aresztowaniu perkusisty, Philla Rudd’a, za
zlecenie dwóch zabójstw, a także posiadanie narkotyków (zarzuty niby
wycofano, ale nadal nie wiadomo czy pojedzie z resztą na światowe
tournee). Można stwierdzić, że znaleźli się w najtrudniejszym momencie
od czasu śmierci charyzmatycznego Bona Scotta. Mimo tych wszystkich
złych wieści, przygotowali solidny, rockowy album.
Bardzo krótki zresztą. Zaledwie 35 minut muzyki (najkrótszy w całej
dyskografii). Można kręcić nosem, że to za mało po sześciu latach
wielkiego oczekiwania na kolejnego studyjniaka, ale z drugiej strony nie
znajdziemy tutaj żadnych „wypełniaczy”, które pojawiły się na
przydługawym poprzedniku. Otrzymaliśmy zatem 11 klasycznych utworów.
Zawierające wszystko, co potrzeba i czego każdy fan oczekuje –
samoprzylepne refreny, wspaniałe chórki, „skrzekliwy” wokal Briana
Johnsona i rozpoznawalne od razu riffy autorstwa pana w szkolnym
mundurku i kaszkiecie na głowie. Singlowe „Play Ball” nie pozostawia
złudzeń. Panowie mają po prostu smykałkę do robienia ultrachwytliwych
melodii. Ponadto warto dodać, że utwór został wykorzystany jako
zapowiedź meczów ligi baseballu w amerykańskich stacjach telewizyjnych.
Tytułowy utwór to z kolei idealny kandydat na koncertowego killera
przyszłorocznej trasy z okazji 40-lecia, która obejmie także nasz kraj
(zagrają 25 lipca 2015 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie). Albo
radosny, nieco zahaczający o estetykę glamrockową „Rock The Blues Away”.
Dalej mamy ciężki i wolny „Dogs of War” (zdecydowanie najlepszy utwór
na płycie), mocno bluesujące „Emission Control” czy „Got Some Rock &
Roll Thunder” w stylu boogie z prostym, jak budowa cepa, refrenem,
który od niedawna towarzyszy mi podczas golenia – gorąco polecam. Fajnie
wypada „Rock the House” ze świetnym, zeppelinowym (trzeba jednak
pamiętać, że Angus nie darzył ich sympatią) riffem oraz energetyczny
„Baptism by Fire”. W ogóle to album o wiele bardziej naładowany energią
niż „Black Ice”. I można tak chwalić w nieskończoność. Każdy z utworów
wpada od razu w ucho, a nóżka sama chodzi wybijając rytm perkusji, ku
uciesze sąsiadów mieszkających piętro niżej. Przepraszam, taki już urok
mieszkania w bloku.
Zwolennicy AC/DC będą zadowoleni, że ich ulubieńcy nadal grają i co
jakiś czasy wydają nowe rzeczy, a osoby, które na samą myśl o Angusie i
spółce dostają wysypki na całym ciele, z pewnością „Rock or Bust” ominą
szerokim łukiem. W sumie – ich strata. Nie wiem jak Wy, drodzy
czytelnicy, ale ja za kilka miesięcy melduję się pod samą sceną na
koncercie w stolicy.
7,5/10
Szymon Bijak