NAZARETH – 2008 – The Newz

newz

1.Going Loco
2.A Day At The Beach
3.Liar
4.See Me
5.Enough Love
6.Warning
7.Mean Streets
8.Road Trip
9.Gloria
10.Keep On Travellin’
11.Loggin’On
12.The Gathering
13.Dying Breed

Rok Wydania: 2008
Wydawca: Edel


Dziesięć lat kazali czekać na swoją nową płytę. Przez ten czas bez przerwy koncertowali na całym świecie, jednocześnie wytrwale omijając Polskę. Przecież choćby w Czechach dają co roku kilkanaście koncertów. A u nas? W ostatnich czasach zagrali tylko jeden koncert w 2004 roku, w warszawskiej Stodole. Oby nadchodząca, pierwsza trasa z prawdziwego zdarzenia była zapowiedzią częstszych niż do tej pory odwiedzin Szkotów w naszym kraju. Bo najnowsza płyta pokazuje, w jak wyśmienitej formie jest obecnie ekipa Dana McCafferty’ego, a przede wszystkim on sam.

Cieszy to tym bardziej, że ostatnie lata nie należały do najbardziej owocnych w historii zespołu. Od wydania ostatniej, dość przeciętnej płyty Boogaloo, Szkoci jeździli po świecie, ogrywając w kółko praktycznie ten sam zestaw utworów z cyklu „the best of”. Powoli, acz skutecznie rozmieniając się tym samym na drobne. I ani się nie spostrzegliśmy, jak Nazarethowi stuknęła 40-stka. Panowie słusznie stwierdzili, że to najwyższa pora na nową płytę, a jednocześnie idealna okazja, którą trzeba jakoś uczcić. Nagrali The Newz i pokazali, że dostojny jubilat trzyma się mocno i jest gotowy na jeszcze niejedną rocznicę.
Nazareth AD 2008 brzmi, jak muzyczny walec. Często gra znacznie ciężej niż dotychczas (niemalże metalowe Liar, wyjątkowo mroczne The Gathering), jednak jak zawsze nie zapomina o „smakowitych” urozmaiceniach (energetyczne, folkowe See Me, kojarzące się trochę z nazarethową wersją Cocaine, którą przed laty grali na koncertach). Czasem brzmi zadziwiająco nowocześnie i przebojowo (Loggin’On), a innym razem, tak jak w przypadku Warning odzywają się echa Deep Purple. Jednak biorąc pod uwagę obecną formę wokalną Gillana, można pokusić się o stwierdzenie, że Purple nie byliby już dziś w stanie nagrać takiego „killera”. I tu dochodzimy do niewątpliwie największego atutu tej płyty, czyli do osoby Dana McCafferty’ego.
Wizualnie ten stary Szkot ma w sobie mniej więcej tyle witalności, co powiedzmy Keith Richards. Chudy, „wysuszony”, pobrużdżona twarz dobitnie obrazująca trudy rock’n’rollowego życia. Pod tym względem daleko mu do coraz młodszego, wydawałoby się, Gillana (kto był w tym roku we Wrocławiu, wie o czym mowa). Jednak tylko pod tym względem. W przeciwieństwie do Gillana, wokalista Nazareth należy do tego nielicznego, chlubnego grona rockowych krzykaczy, których czas „nie posunął” właściwie ani trochę. Oczywiście, zmieniła się odrobinę sama barwa jego głosu. Słychać, że to już nie jest 20-paroletni młodzian, który wieki temu rozkochiwał niewiasty łzawym Love Hurts. Jest jeszcze bardziej zachrypnięty, przepalony niezliczoną ilością papierosów i po prostu o czterdzieści lat starszy. Na to nie ma siły. Jednak paradoksalnie, nawet to ma swój urok, który ujawnia się przede wszystkim w rewelacyjnych, typowo nazarethowych balladach, o których zespół jak zwykle nie zapomina (Gloria, czy przepięknie sentymentalne Dying Breed, zamykające album). Natomiast, co najważniejsze, praktycznie nie zmieniła się sama skala głosu McCafferty’ego. Jest dziś równie imponująca, co czterdzieści lat temu. Dość powiedzieć, że w kulminacyjnej części The Gathering (najcięższy i jednocześnie chyba najlepszy utwór na płycie) wydziera się jak Gillan… w latach 70. Można sobie tylko wyobrazić, jak duży musiał być kontrast między tymi panami, kiedy kilka miesięcy temu Nazareth supportował Deep Purple podczas koncertów w Brazylii.
Wydawałoby się same pozytywy, dlaczego więc nie 10/10? Ano dlatego, że muzycy Nazareth nigdy nie byli wybitnymi kompozytorami. W całej karierze nie nagrali wystarczającej ilości hitów czy epokowych płyt, żeby na stałe wskoczyć do światowej, pierwszej ligi hardrocka. I niestety, także na The Newz znalazło się kilka utworów zdecydowanie słabszych, które zespół mógł sobie po prostu odpuścić. Płyta i tak trwałaby ponad godzinę, a jako całość sprawiałaby jeszcze lepsze wrażenie. Takie „potworki”, jak Mean Streets, Road Trip czy Keep On Travellin’ to nic więcej, jak tylko nudna hardrockowa „rympanka” w średnim lub szybkim tempie. Bez pomysłu i nie wiadomo, po co. I nawet McCafferty nic tu nie pomoże.
Na szczęście, do niczego więcej nie można się już przyczepić. Oprócz kilku wpadek całość prezentuje wyrównany, bardzo wysoki poziom. Wiadomo, Ameryki nikt tu nie odkrywa, a płyta nie jest dziełem na miarę Hair Of The Dog. Tego chyba nikt nie oczekiwał. W zamian za to, na czterdziestolecie Nazareth sprezentował sobie i fanom jedną z najlepszych płyt w całej swojej karierze (najlepszą od wielu lat!), która z pewnością uświetni koncertowy repertuar na długi czas.
Następna płyta dopiero na kolejną okrągłą rocznicę? Miejmy nadzieję, że jednak prędzej. Jednak panowie z Nazareth są obecnie w takiej formie, że o jubileusz 50-lecia możemy być spokojni.

Ocena: 8,5/10

PS. Formalnie album kończy utwór Dying Breed. Jednak po kilku minutach ciszy, która następuje po ostatnich dźwiękach tej sentymentalnej ballady, dostajemy jeszcze bonus. Dziwny bonus. Nie do końca wiem, co „autor miał na myśli”, ale na pewno jest intrygująco i dość „rzeźnicko”…

Robert Siemiński

Dodaj komentarz