REDAKCYJNE PODSUMOWANIE ROKU 2024

Dobry to był rok. 2024 przyniósł nam masę udanej muzyki. Zaryzykuję stwierdzenie, że znakomitej a wybór płyt do tegorocznego podsumowania był wyjątkowo trudny i wiele zespołów się po prostu nie załapało choć na to zasłużyło. Przejdźmy zatem do konkretów.

ŚWIAT:

1. IOTUNN – „Kinship”
Poprzedni album Duńczyków z IOTUNN zrobił na mnie duże wrażenie, ale to co wyprawia się na „Kinship” przeszło moje najśmielsze oczekiwania! Ileż tu melodi, ile emocji – cudowna płyta. zaryzykuję, że to najlepszy album jakiego słuchałem w ciągu ostatnich kilku lat. Nie przypominam sobie abym, w ostatnim czasie, jakikolwiek inny krążek aż tak katował…

2. JUDAS PRIEST – „Invincible Shield”
Bogowie heavy metalu w formie. To jeden z najlepszych krążków JUDAS PRIEST w ich dyskografii. Patrząc na dokonania innych weteranów sceny aż ciśnie się na usta stwierdzenie o starzeniu się i winie. Znakomita płyta!

3. AIRBAG – „The Century of the Self”
Trochę już postawiłem na nich krzyżyk Poprzednie wydawnictwo zespołu po prostu mi się nie podobało. Jakimż więc zaskoczeniem był album „The Century of the Self”. AIRBAG znów czarują i mają w sobie tę magię – takie powroty do formy cieszą najbardziej!

4. OPETH – „The Last Will and Testament”
Kolejny powrót… tyle, że nie do formy, bo ta zawsze była wysoka. Mowa o powrocie growli, które nadały obecnej, mocno progresywnej muzyce OPETH nowych barw! Wymagający i trudny to album, ale warto mu poświęcić czas bo to kawał fantastycznej muzyki!

5. BLOOD INCANTATION – „Absolute Elsewhere”
Nigdy bym nie przypuścił, że do mojego TOP wkradnie się zespół death metalowy! BLOOD INCANTATION na „Absolute Elsewhere” zaprezentowali muzykę, która może stanowić kamień milowy w rozwoju tego gatunku. Jest agresywnie i intensywnie, ale całość przesiąknięta jest tez brzmieniami godnym tuzów prog czy kraut rocka.

POLSKA:

1. MILLENIUM – „Hope Dies Last”
Do końca zastanawiałem się nad numerem jeden. O włos wygrało MILLENIUM. O „Hope Dies Last” napisałem, ze to prawdopodobnie najlepsza płyta w dyskografii zespołu i zdania nie zmienię. Znakomite melodie, wiele emocji i jak zawsze produkcja na najwyższym poziomie.

2. ARKONA – „Stella Pandora”
Uwielbiam ARKONĘ (tą polską) i gdybym mógł przyznać dwa pierwsze miejsca to na szczycie podsumowania miałbym zespoły z kompletnie innych biegunów muzycznych. „Stella Pandora” to black metal pełen agresji ale i melodii do tego z niebanalnymi tekstami. Ponadczasowe dzieło!

3. SHAGREEN – „Almost Gone”
Odkrycie roku? Jedno z kilku na pewno. Elektro rock podszyty industrialem, ale i muzyką pop, który znalazł się na „Almost Gone” na długo zawładnął moja głową. znakomita płyta pełna niesamowitych melodii i emocji.

4. TOŃ – „Korzenie”
Kolejne odkrycie AD 2024. Muzyka grupy TOŃ ma w sobie jakiś magnes, który przyciąga słuchacza, Ja zostałem kupiony w 100%. Jest mrocznie, ale i melodyjnie a do tego ta fantastyczna okładka! Czekam na więcej!

5. HAUNTOLOGIST – „Hollow”
Debiut HAUNTOLOGIST to muzyczna podróż po współczesnej polskiej scenie metalowej. Jest blackowo, jest klimatycznie a spowity smogiem budynek z okładki znakomicie uzupełnia te niebanalne dźwięki za które odpowiada nie byle kto bo panowie Darkside i The Fall.


Rok 2024 stał pod znakiem bardzo udanych płyt. Z racji wieku i upodobań sięgałem głównie po nowe propozycje wykonawców, których szanuję i słucham od lat. Stąd też w moim zestawieniu przeważa „rockowa geriatria” oraz ich niekoniecznie młodzi następcy.  Trzeba ich doceniać, póki jeszcze są wśród nas. Zwłaszcza, że wciąż mają wiele do zaoferowania.

ŚWIAT:


1. DEEP PURPLE – „=1”
Weterani nie zawiedli. Wciąż potrafią pisać zadziorne numery. Instrumentaliści nadal są niedoścignionym wzorem dla młodszych pokoleń. Zresztą Ian Gillan w wydaniu studyjnym też zaskakuje formą. Mam nadzieję, że nie jest to ich ostatnie słowo.

2. DAVID GILMOUR – „Luck And Strange”
Ojciec prog rocka przerwał milczenie. Mistrz klimatu  i nieustannie najlepszy twórca solówek gitarowych na tej planecie. Zdecydowanie numer jeden wśród jego solowych albumów. Nie tylko dla fanów Pink Floyd.

3. WEAHTER SYSTEMS – „Ocean Without A Shore”
Anathema żyje i ma się dobrze. Tęskniliśmy! Oby to nie był jednorazowy epizod.

4. SIVERT HØYEM – „On An Island”
Największe zaskoczenie roku. Nie przypuszczałem, że wśród młodszych pokoleń też są twórcy zdolni nagrywać takie płyty. Urzekające melodie, mistrzowskie wykonanie. Niby nic odkrywczego – proste kompozycje, nieskomplikowane środki wyrazu, podstawowe instrumentarium. Tymczasem emocje do granic wytrzymałości. Ten głos! Cudo!

5. JUDAS PRIEST – „Invicible Shield”
Współtwórcy heavy metalu ani myślą się z nami żegnać. Jest szybko, jest ostro, jest epicko. Kolejna perła w dyskografii legendy ciężkiego grania.

POLSKA:


1. AMAROK – „Hope”
W zasadzie podobne patenty stosowali już na wcześniejszych płytach, ale tym razem wszystko zadziałało idealnie. Najlepsze dzieło tego zespołu.

2. WAVE – „Music for the night drivers”
Gdzieś głęboko w niszy rodzą się klejnoty. Warto wniknąć w tajemniczy świat kreowany przez ten zespół.

3. GALLILEOUS – „Dancing Ash”
Grupa nieustannie ewoluuje. Kolejny etap poszukiwań zwieńczony pełnym sukcesem artystycznym. Poziom światowy. Brawo!

4. MILLENIUM – „Hope Dies Last”
Po tylu latach wciąż można poruszać się po progrockowym poletku bez przynudzania i powtarzania się. Niewielu tak potrafi.

5. BELIEVE – „The Wyrding Way”
Może trochę za długa i przekombinowana, ale ma swoje „momenty”. Mirek Gil jest jak wino! Warto było czekać.


ŚWIAT:

1. AIRBAG – „The Century of the Self”
Przeczuwałem, że minimalistyczna okładka „The Century of the Self”, będzie skrywała bogaty muzycznie album, jak miało to miejsce w przypadku „Idenity”, czy „Disconnected”. I tak rzeczywiście jest. Ogromną przyjemnością było usłyszeć te dźwięki na żywo podczas krakowskiego koncertu.

2. LEPROUS – „Melodies of Atonement”
Norwegowie na swoim najnowszym albumie – „Melodies of Atonement”, jako pokutę, serwują nam spore pokłady urzekających melodii. Więcej tutaj łagodności, niż metalowej mocy, której jednak również nie brak. Te pokutne melodie wbijają się w głowę i trudno się od nich uwolnić. Taka pokuta to czysta przyjemność.

3. MARCO GLÜHMANN – „A Fragile Present”.
Solowa płyta wokalisty SYLVAN, przynosi podobny rodzaj emocji, co płyty jego macierzystej formacji. Gwarancją jakości jest bez wątpienia jego świetny, wyjątkowo ciepły wokal, a gitarowe solówki pieszczą ucho na równi z wokalizami Marco. Jedna z tych solówek wyszła spod palców Steve’a Rothery’ego.

4. NINE STONE CLOSE – „Adventures in Anhedonia”.
Poznałem ten zespół dzięki przepięknej płycie „Traces” . Wtedy wokalistą był jeszcze Mark Atkinson. Późniejsze albumy, na których zastąpił go Adrian O’Shaughnessy, już nieco mniej mi się podobały. Aż do momentu kiedy usłyszałem tegoroczną – „Adventures in Anhedonia”. Jest to druga płyta tej formacji, która ukazała się w tym roku. Pierwszą była równie udana „Diurnal”. „Adventures in Anhedonia” jednak urzekła mnie bardziej.

5. LEE ABRAHAM – „Origin of the Storm”.
Pewnie narażę się tutaj ortodoksyjnym maniakom neo proga, jak również przesympatycznej ekipie macierzystego zespołu gitarzysty GALAHAD, stwierdzając że jego solowe dzieło, bardziej przypadło mi do gustu, niż ostatnia płyta (zresztą bardzo dobra, nie ujmując jej niczego), tej kultowej formacji. Gościnnie śpiewają tutaj wyżej wymieniony Mark Atkinson, oraz Peter Jones.

POLSKA:

1. ERROR THEORY – „The Art Of Death”
Debiutancka płyta, a właściwie płyty ERROR THEORY, czyli duetu który tworzą wokalista i gitarzysta Krzysztof Szajda oraz odpowiedzialny za elektronikę, Michał Górniewicz, w której mrok idzie w parze z pięknem. Muzyczne piękno przejawia się tutaj w dwóch formach: na pierwszej płycie jest groźne i nieokiełznanie jak burza, na drugiej delikatne i kojąco, jak krajobraz po burzy.

2. GALLILEOUS – „Dancing Ash”
To bardzo przemyślany, najbardziej rozbudowany, najbogatszy w formy artystycznego wyrazu, najciekawszy pod względem muzycznym, a zarazem najbardziej przebojowy album tej wodzisławskiej formacji. Nieposkromione żywioły: wody, powietrza, ziemi, drzewa, metalu i ognia zostały zamknięte na srebrnym krążku, niczym Dżinn w butelce.

3. AMAROK – „Hope”
AMAROK kontynuuje muzyczny kierunek jaki obrał na płytach „Hunt” i „Hero”. I choć zespół czerpie inspiracje z przeróżnych stylów i wpływów, nadaje swojej muzyce niepowtarzalny charakter. Tym razem jest to rzecz zdecydowanie bardziej zespołowa, niż wyłącznie wizjonerska, jej lidera Michała Wojtasa, co w znaczny sposób wyróżnia ją od wyżej wymienionych. AMAROK to ciągle marka, będąca gwarancją jakości i piękna.

4. BELIEVE – „The Wyrding Way”
Trochę wody przepłynęło wzdłuż bulwarów wiślanych, zanim ukazała się najnowsza płyta formacji Mirka Gila. Dobrze, że jest i cieszy uszy, bo zawiera wszystkie te elementy, dzięki którym cenię muzykę zespołu. Elementy, niby te same, jednak muzyka brzmi wyjątkowo świeżo. Duża w tym zasługa nowego, tym razem eksportowego wokalisty zespołu, którym jest Jinian Wilde. Tak, ten Wilde wyrwany z zespołu Davida Crossa.

5. BADdo – „Kruk”
Tytuł płyty jest kluczem, czym jest ten nowy, muzyczny projekt. BADdo w głównej mierze tworzą muzycy, którzy grali w śląskiej formacji KRUK, zanim z niej chcąc, nie chcąc wyfrunęli. Dlatego mają tutaj dużo do udowodnienia. Inspiracje klasycznym hard rockiem, są nadal motorem napędowym dla tych muzyków. Jeżeli chodzi o taką konwencję, ustawili wysoko poprzeczkę innym krukowatym.


PIOTR SPYRA

ŚWIAT:

whom gods destroy - insanium

1. WHOM GODS DESTROY – „Insanium”
Czułem, że to się tak skończy. Zawieszenie działalności Sons of Apollo, poskutkowało ujściem pomysłów kolaboracji Bumblefoot+Sherinian w taki sposób. Zwerbowali najbardziej gorące nazwisko na metalowym czy hard rockowym firmamencie – Dino Jelusica. Dla mnie to zapełnienie dziury, po tym co stanowił swego czasu ARK. Prog-metalowy zespół z hard rockowym wokalem. Słuchając tych utworów, odnoszę wrażenie, że wokalista również miał świadomość, że może sprowokować takie porównania. I stanął na wysokości zadania. W „Insanium” dzieje się tak wiele, że słucham tej płyty czterdziesty raz z takimi samymi wypiekami na twarzy jak przy pierwszych przesłuchaniach. Ach te klawiszowe zakrętasy i porąbane bezprogowce! A do tego dobre melodie, gdzie słuchacz jest w stanie z pamięci zaśpiewać refren czy motyw. W takiej muzyce łatwo można przesadzić. Oni tego nie zrobili.

2. WADE BLACK’S ASTRONOMICA – „The Awakening”
Ja chyba po prostu nie jestem skomplikowany. Dajcie moim ulubieńcom sprzed dwudziestu lat wydać płytę, a na pewno znajdzie się ona w moim rocznym podsumowaniu. Może dalej tęsknię za Crimson Glory (którzy nota bene się reaktywowali) ale ich ostatni studyjny wokalista zrobił naprawdę kawał dobrej roboty. Nie dość, że to dokładnie taki prog-power, jaki najchętniej kupuję, to jeszcze muzyka, która odnajduje się wśród obecnych produkcji i jest w stanie z nimi rywalizować. Mnie taka estetyka chyba nigdy się nie znudzi.

3. JUDAS PRIEST – „Invincible shield”
Czasem nawet się zastanawiam czy to Ritchie Faulkner i Andy Sneap są nową siłą napędową, czy może po prostu, Halford i Tipton w dalszym ciągu mają ten dar. To muzyka, która mnie porywa. W dalszym ciągu robi wrażenie i sprawia, że mam ochotę jechać na kolejne i kolejne koncerty Priest. Na tej płycie zarówno ostre kawałki, jak i spokojniejsze tempa robią robotę. Nawet kawałki umieszczone poza wersją regularną są dla mnie niezbędne. Nie wyobrażam sobie zakupu „golasa”.

4/5. FLOTSAM & JETSAM – „I am the weapon” / EXHORDER – „Defectum Omnium”
W tej podkategorii miałem dwóch faworytów – Flotsam i Exorder. Do momentu kiedy piszę ten tekst zastanawiam się, czy Flotsam nie wygrałby „po znajomości”. Owszem „I am the weapon” jest bardziej melodyjny, ale chyba „Defectum Omnium” bardziej konkretny. Obie płyty idą jak przecinak, bardziej lubię chyba jednak wokal Knutsena, bardziej melodyjny. Nie mogę się zdecydować – najuczciwsze będzie ogłoszenie remisu na tej pozycji.

POLSKA:

1. BOGUSLAW BALCERAK’S CRYLORD – „Endless Life”
Szkoda, że płyta nie ma dystrybucji w naszym kraju, bo możemy między pacami przepuścić perełkę. „Endless Life” różni się znacznie od poprzednich płyt wydanych pod szyldem kapeli Bogusława Balceraka. Poprzednio za każdym razem mieliśmy do czynienia z utworami śpiewanymi przez kilku wokalistów. Mnie taka konwencja bardzo pasowała, a przypominała choćby nieodżałowany Brazen Abbot. Tym razem za mikrofonem stanął Goran Edman i odnalazł się w tym repertuarze doskonale. Crylord brzmi tu jak zespół, a nie projekt. Całość jest zgrabnie skomponowana. Zawiera na pęczki dobrych melodii i szczyptę gitarowej wirtuozerii. Dawkowanej tak, że gwarantuję niezapomniane przeżycia wszystkim fanom neoklasycznego grania.

2. MILLENIUM – „Hope Dies Last”
MILLENIUM jest dla mnie pewniakiem. Naprawdę nie pamiętam, żeby któraś płyta nie spełniła oczekiwań. Każdorazowo jestem przekonany, że Ryszard Kramarski dorzucił coś wartościowego do swojej dyskografii… i każdorazowo jestem zdumiony, że album przebił poprzedni. Być to może kwestia, że Ryszard zaangażował się ostatnio w kilka innych projektów, dało upust przestrzennym środkom wyrazu. Nowe MILLENIUM nie jest tak symfoniczne, czy filmowe, jak wcześniej bywało. Łapię się na tym, że kolejne utwory zacząłem odbierać w kategoriach kawałków rockowych – i za to stawiam duuuży płus.

3. THE BULLSEYES – „Polish Sweethearts”
To było dla mnie zaskoczenie. Elektro rockowa estetyka musi być zaserwowana w bezczelny sposób, żeby pobudzić we mnie pewną strunę. Ta płyta się nie nudzi, mogę ją słuchać kilkukrotnie pod rząd. To mariaż radiowej melodyki z delikatnym przesterem. Eightisowe brzmienie, które ostatnio stało się modne, tutaj jest wykorzystywane bez zażenowania, a nawet z mrugnięciem oka do słuchacza. Jeśli w muzyce poszukujesz rozrywki, to ten album jest również dla ciebie.

4. GUITARZET – „Time is Coming”
Na tyle często słucham muzyki instrumentalnej, że w sumie cieszę się że album tego typu znalazł się w moim podsumowaniu. Ale nie wskazałem go z uwagi na wartościowego przedstawiciela kategorii. Jest to po prostu tak dobra płyta, że może stawać w szranki z regularnymi krążkami. Tych utworow słucha się tak dobrze jak każdych innych piosenek. Są dobrze skomponowane, a nad jakością brzmieniową rozpływałem się już wcześniej w recenzji. Po prostu sztos – obcowanie z tą płytą to sama przyjemność.

5. GRZEGORZ KUPCZYK – „Grzegorz Kupczyk”
Konkretna płyta. Jakby tego nie rozpatrywać, artysta miał pełne prawo sygnować nową płytę jedynie swoim imieniem i nazwiskiem. Wydaje się naciskać na te aspekty które bliskie są panu Grzegorzowi. Jest pazur, jest melodia, są fajne teksty, trochę klimatu i naiwności w akustycznej balladzie. Czasem się mówi, że to materiał reprezentatywny – i chyba ten taki właśnie jest. Może i trochę zbyt krótki. Ale lepiej czasem pozostawić niedosyt.

Do podsumowania rocznego wynotowałem sobie niemal setkę zeszłorocznych produkcji. W przypadku niektórych od razu wiedziałem, że znajdą się w tym artykule, niektóre musiały powalczyć. Czuję się w obowiązku wręczyć nagrody pocieszenia, bo w zeszłym roku wyszły świetne płyty, które będą mi towarzyszyć pewnie tak długo i często jak wymieniona powyżej dziesiątka. Zatem tuż za ścisłą klasyfikacją znaleźli się VANDEN PLAS, RAGE, EVERGREY, THE END MACHINE, MANTICORA, SAXON, ACCEPT, SEBASTIAN BACH, VISION DIVINE.
Kamień z serca – od razu mi lepiej 😉


ŚWIAT:

NICK CAVE & THE BAD SEEDS – „Wild God”

1. NICK CAVE & THE BAD SEEDS – „Wild God”
Trudno nie zauważać nieubłaganego upływu czasu oraz decydującego wpływu Warrena Ellisa na twórczość Nicka Cave’a. Stworzyli razem sekwencję bardzo podobnych albumów „bez określonej struktury”, w której dawna groza kasandrycznych historii, opowiadanych przez złowieszczego kaznodzieję, ustąpiła miejsca nieprzemijającej melancholii i smutku w nieco ambientowym wydaniu. Jednak bez względu na okoliczności jakie towarzyszyły powstaniu kolejnych płyt, twórczość Cave’a zawsze miała spory ładunek emocjonalny i opierała się na mocy słowa. Nie inaczej jest w przypadku „Wild God”, na którym znów słychać znaczącą rolę całego Bad Seeds, a nie tylko duetu Cave – Ellis. Pełen niezwykle nastrojowych piosenek, tym razem (oczywiście w swój specyficzny sposób) afirmuje radość życia, zamiast skupiać się na jego ponurych aspektach.

„Wszyscy przeżyliśmy zbyt wiele smutku, teraz nadszedł czas radości.”

Mimo, iż diabeł nie siedzi już na progu, a niszczycielska burza zdaje się odeszła bezpowrotnie, album nie szczędzi mroku i cierpienia. Dziki bóg nie jest tak naprawdę ani dziki, ani drapieżny jak to dawnej bywało na wydawnictwach Nicka Cave’a, jednak wciąż tworzy on niesamowite dzieła, którym śmiało można dać się porwać.

2. ULCERATE – „Cutting the Throat of God”
Siódmy album Nowozelandczyków, to monumentalne dzieło zniszczenia na najwyższym poziomie. Zaklęte w bogactwie metalowych dźwięków, których obfitej mocy towarzyszą chwytliwe melodie, dodatkowo podsycające gęstą i osobliwą aurę. Wciągające, hipnotyczne, wymykające się jednoznacznym definicjom i prostemu zaszufladkowaniu. Album z jednej strony melodyjny i wyrafinowany, z drugiej niszczycielko nieokiełznany, niczym napór nawałnicy. Doskonale opisuje je sentencja E. A. Poe – „Potężna postać, ogromna siła, nadzwyczajna zręczność, dzika drapieżność.”

3. BRUCE DICKINSON – „The Mandrake Project”
Cóż, „The Mandrake Project” to namacalny dowód, że Dickinson solo potrafi nagrać lepszą płytę niż ostatnio Maiden pełną bandą, zaś współpraca z Royem Z. to sprawdzony przepis na sukces. Wszystko tu idealnie gra i nic nie nudzi niepotrzebnymi dłużyznami, nawet sążnista „Sonata (Immortal Beloved)”. Za to siedzi mocno w głowie i przysparza jedynie przyjemnych doznań. Przebrzmiewają tu echa dawnych dokonań wokalisty Ironów, który bynajmniej nie stroni też od nowych brzmień. Dickinson nie kopiuje sam siebie, lecz umiejętnie eksploruje nowe ścieżki, nie zapominając jednak skąd przyszedł. W przeciwieństwie do macierzystej kapeli, więcej tu swobody, przestrzeni i smaku.

4. OPETH – „The Last Will And Testament”
Bardzo lubię Opeth, ale jakoś nie odnajduję się w jego ostatnich, progresywnych wydawnictwach i z całą świadomością wybieram starsze, agresywniejsze albumy, aniżeli „Pale Communion” czy „Sorceress”.
Aż w końcu trafił się rewelacyjny „The Last Will And Testament”. Åkerfeldt znów zaczął tęsknie zerkać w kierunku ostrzejszych dźwięków, tworząc dzieło, nie będące jednak krokiem wstecz.

Z pewnością nie jest to album, który łatwo przetrawić na jeden raz. By w pełni docenić jego smaki, trzeba kilku solidnych podejść, lecz jedno jest pewne – podoba mi się. Bardzo. Jak „Deliverance” czy „Blackwater Park”, choć to nie ta sama liga, to i tak o niebo lepsze, niż lżejsze, rockowo progresywne oblicze Opeth.

5. HIGH ON FIRE – „Cometh The Storm”
Matt Pike  pewnie kroczy utartą ścieżką, która od dawna wiedzie go we właściwym kierunku. W  muzyce High On Fire drastycznej rewolucji nie ma, bo i po co? Kolejny album i kolejny absolutnie udany. Ciężki, zgrzytliwy i równie subtelny jak zardzewiały czołg w ruchu.

POLSKA:

ZØRZA – „Hellven”

1. ZØRZA – „Hellven”
Już na „IEI” pokazali pazur, ale za sprawą „Hellven” rozbili bank i zaliczyli najlepszy debiut 2024 roku. Stary black metal zagrany na nowo, z dużą dozą świeżości i energii, lecz nadal spowity posępną aurą
i charakterystycznym chłodem.

Szorstki, brudny, nonszalancki, a przede wszystkim odpowiednio wściekły i zajadły. Jednocześnie, mimo swej pozornie odstręczającej natury bardzo przystępny w odbiorze. Na swój sposób monumentalny
i na tyle melodyjny, by łatwo i przyjemnie wpadał w ucho. Genialne połączenie surowej agresji
z nienachalnymi melodiami, wprowadzającymi trochę majestatycznego klimatu. Trzeba przyznać,
że bardzo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę.

2. HAUNTOLOGIST – “Hollow”
Dzikie sowy pławią się w gęstej mgle melancholii i oniryzmu, przemierzając mroczne rejony czasu
i przestrzeni, czyli Darkside i The Fall, próbują swych sił, wychodząc poza ramy macierzystych kapel. Doborowy skład, ciekawe pomysły, rewelacyjne wykonanie.

3. BLINDEAD23 – „Vanishing”
Co prawda to tylko epka, ale to najlepszy Blindead od czasów „Autoscopii” i „Affliction”. Późniejsze wydawnictwa również zasługują na uznanie, lecz właśnie takie oblicze zespołu chwalę i cenię sobie najbardziej. Bez względu na liczebnik w nazwie.

4. ICON OF EVIL – „Locust Cathedral”
„Każda liszka swój ogonek chwali”, więc i ja będę chwalił wrocławski zespół, bo zasługuje na najwyższe noty i słowa uznania. Począwszy od okładki, po rewelacyjną zawartość samego krążka. Pomijając lokalny patriotyzm, „Locust Cathedral” to naprawdę doskonały, rasowy death metal z grindowo-hardocorowym sznytem, jakiego nie powstydziłyby się światowe sławy. Mocno i gęsto tkany siarczystymi dźwiękami.

5. ABOVE AURORA – „Myriad Woes”
Przy okazji recenzji epki „Path To Ruin”, napisałem, że „w kontekście przyszłych wydawnictw tę nazwę (Above Aurora) z pewnością trzeba mieć na uwadze”. Poznaniacy nie zawiedli na późniejszym „The Shrine of Deterioration”, a „Myriad Woes” tylko podniósł jakość ich twórczości na jeszcze wyższy poziom.
Ta intrygująco ciekawa wizja intensywnego black metalu, głęboko unurzanego w doomowej posoce,
z mnóstwem niuansów, nie daje się okiełznać sztywnym formom jednego gatunku.


ŚWIAT:

1. DAVID GILMOUR – „Luck and Strange”
Najbardziej floydowska płyta w solowej dyskografii Gilmoura. Niepodrabialne brzmenie gitary i charakterystyczny klimat zadumy. Kolekcja pięknych utworów artysty, który już nic nie musi, a nadal mu się chce…

2. JERRY CANTRELL – „I Want Blood”
Gdyby ta płyta ukazała się pod szyldem Alice In Chains, byłaby jedną z najlepszych w katalogu legendy grunge. Gitarzysta i wokalista ewidentnie zatęsknił za dawnymi czasami. Finałowa ballada „It Comes” – ciary…

3. DEEP PURPLE – „#1”
Niektórzy narzekają na koncertową formę Gillana, ale w studiu po raz kolejni weterani pokazali klasę. Wydawało się, że zakończą wspaniałą karierę tak jak ją zaczęli, czyli albumem z coverami, tymczasem udowodnili, że mimo sędziwego wieku nie skończyli się jako kompozytorzy.

4. NEW MODEL ARMY – „Unbroken”
Pierwsza mocna kandydatura na listę podsumowania roku 2024 pojawiła się już w styczniu. Podczas gdy U2 skupia się aktualnie na odcinaniu kuponów, sztandar New Model Army nadal dumnie łopocze na rockowych barykadach. Piękno, moc, bunt… Faktycznie, niepokonani…

5. TINDERSTICKS – „Soft Tissue”
Nieco ponad 40 minut pięknych dźwięków. Zespół, którego nadal nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym… Chusteczki mogą się przydać podczas słuchania.

Cóż, zabrakło miejsca w piątce dla Nicka Cave’a, Black Country Communion, Beth Hart, Warrena Haynesa, Blood Incantation, Linkin’ Park, Lenny’ego Kravitza, Molchat Doma, The Cure, Bruce’a Dickinsona, Anji Huwe, Judas Priest, Saxon, Blaze’a Bayley’a i Opeth…

POLSKA:

1. KAZIK & KWARTET PROFORMA – „Po moim trupie”
Kazik Staszewski ściga się sam ze sobą, bo to mogłaby być płyta Kultu. I to taka z topki Kultowej dyskografii…

2. DARIA ZE ŚLĄSKA – „Na południu bez zmian”
Pewnie znajdą się malkontenci, którzy powiedzą, że to nie rockowa płyta. Prawda, co nie zmienia faktu, że bardzo często była słuchana przeze mnie w roku 2024.

3. COCHISE – „Cochise”
Jak świętować okrągły jubileusz to właśnie w taki sposób. Bardzo ciekawa płyta, a gościnny udział Leszka Możdżera – sztos!

4. TITUS TOMMY GUNN – „Serial Suicide”
Premiera tej płyty została przyćmiona ogłoszeniem o reaktywacji Acid Drinkers w oryginalnym składzie, ale nowa propozycja TTG warta jest uwagi. Sporo klasycznych Motorheadowych strzałów, nawiązania do złotych czasów brytyjskiego heavy metalu. 35 minut metalowej jazdy bez trzymanki…

5. TRACES TO NOWHERE – Lost Tribe
Ależ ta płyta ma klimat! Mniej metalu niż na debiucie, więcej kosmicznych pejzaży. Ciekawe co wymyślą na kolejnym albumie.


ŚWIAT:

1. THE CURE – „Songs of a Lost World”
„Warto było czekać na te piękne czasy”, że rozpocznę fragmentem piosenki Jana Kaczmarka. Bo było już tak, że traciłem nadzieję na ukazanie się nowej płyty The Cure. Szesnaście lat temu wydali swoją jak dotąd ostatnią płytę, dość przeciętną „4:13 Dream”, to szmat czasu. I choć napływały doniesienia, że piosenek jest w bród i pojawiały się kolejne daty premiery nowego materiału to i tak cała para szła w gwizdek. Aż tu nagle, 1 listopada teraz już roku pamiętnego 2024-go bach i jest! „Songs of a Lost World” jest płytą przepełnioną smutkiem, nostalgią, i niepokojem, czyli słychać tutaj ten The Cure, który zawsze mi był najbliższy, od czasów „Pornography” a może nawet „Faith”. Najnowsza płyta kjurczaków to moje spełnienie marzeń roku 2024. Dzięki Robert!

2. THE SMILE – „Cutouts”
Nie ma słabej płyty The Smile. Wydali do tej pory trzy i wszystkie rewelacyjne. Ktoś powie nic dziwnego i będzie miał rację bo wszak to supergrupa, składająca się w dwóch trzecich z członków jednego z najważniejszych brytyjskich zespołów rockowych wszechczasów czyli Radiohead oraz perkusisty z nietuzinkowej grupy jazzowej Sons of Kemet. Oczywiście mam na myśli odpowiednio o Thoma Yorka, Johnniego Greenwooda i Toma Skinnera. Tak, to jest trzyosobowe galácticos, które w 2024 roku wydało aż dwie płyty, oprócz przez mnie wybranej jeszcze „Wall of Eyes”, i między nimi mogę postawić znak równości. Wybieram do tej krótkiej listy wyróżnionych albumów „Cutouts” ze względu na nieco większą dawkę mojej ulubionej nostalgii.

3. BETH HART – „You Still Got Me”
Ależ Beth ma głos! Rany boskie! Na mnie działa niemal jak syreni śpiew. Tak było przy płycie „You Still Got Me”. Od pierwszej piosenki zatopiłem się w tej muzyce na dobre. Dodatkowo Beth Hart na swojej najnowszej propozycji postarała się o urozmaicenie, i jest tutaj potężny rock i blues (wiadomo) i country i jeszcze odrobina muzyki klezmerskiej. Jak dla mnie po prostu sztos.

4. BRUCE DICKINSON – The Mandrake Project”
Bruce Dickinson nagrał płytę jakiej nie mogą się doczekać, od swojej ukochanej grupy, fani Iron Maiden . Za to Bruce na „The Mandrake Project” jakby odżył. Zaproponował klasyczny album heavy metalowy i na tym wygrał. Jest tutaj wszystko czego sympatycy stylu mogą oczekiwać, gadające gitary, wszechobecny czad i łapiące za serducho ballady. No i oczywiście ten stary znajomy głos (to już dla tych, którzy nie mogą się doczekać….)

5. ST. VINCENT – „All Born Sreaming”
St. Vincent po wydaniu poprzedniej płyty „Daddy’s Home”  będącej ukłonem w stronę jej ojca i muzyki lat 70-tych, powróciła na stare tory. W odróżnieniu od jej sztandarowych wydawnictw za które otrzymała szereg muzycznych nagród „All Born Screaming” ma sobie więcej rockowego ducha i właśnie ta energia najnowszego albumu St. Vincent jest niezwykle atrakcyjna.

POLSKA:

1. WORMS OF SENSES – „Give Up”
Trudno jest sklasyfikować muzykę Worms of Senses. Wymyka się z każdej szufladki. Wokalista Michał Maślak stwierdził, że nagrali płytę z muzyką jakiej chcieliby sami słuchać ale nikt do tej pory takiej nie wydał. Coś w tym jest i dużo w tym racji. Słowo a zarazem emocja, która jest znana i można ją przypisać muzyce Wormsów to bunt. Każdy z utworów na „Give Up” jest w kontrze, każdy kontestuje aktualną rzeczywistość, każdy jest butem na wszechobecny konformizm. I właśnie takie granie tygrysy lubią najbardziej.

2. SHAGREEN – „Almost Gone”
Shagreen jest muzycznym projektem szalenie sympatycznej wokalistki Natalii Gadziny. Na swojej trzeciej płycie „Almost Gone” umieściła piosenki zawierające odniesienia do jej bardzo osobistych i dramatycznych przeżyć ostatnich lat. Emocje, które towarzyszyły artystce podczas tworzenia są doskonale słyszalne i mają realny wpływ na słuchającego. Jednak nie jest to tak, że słuchamy jedynie czyjejś opowieści o sobie, bo każda z nich niesie  uniwersalne prawdy.    

3. DATûRA – „Obsidian”
Hm….. „Obsidian”, gdzieś to już słyszałem. Wiem! taki tytuł nosi ostatni album Paradise Lost. Przypadek? Być może, z pewnością łączy obie grupy podejście do kreowania klimatu w muzyce. Całość płyty zespołu Datûra spaja aura niezwykle atrakcyjnej tajemniczości, a stylistycznie są rozpięci pomiędzy post-metalem, progresywnym rockiem i gotykiem. Świetne po prostu.

4. NOSOWSKA/KRÓL  – „Kasia i Błażej”
Uwielbiam Katarzynę Nosowską za jej teksty, otwartość, niebanalność i mądrość. Błażeja Króla zaś lubię nieprzewidywalność. Synergią tych dwóch nietuzinkowych osobowości rodzimej sceny muzycznej jest płyta „Kasia i Błażej”,  na której zaproponowali… zwykłe akustyczne piosenki. I w tej prostocie jest siła. Wystarczy posłuchać choćby utworu „Błyszcz” i wszystko stanie się jasne.

5. JAKUB SKORUPA – „Zeszyt drugi”
„Zeszyt pierwszy” Jakuba Skorupy, był moim ulubionym albumem w kategorii Polska roku 2021. Przyszedł czas na album numer dwa, który zwykle bywa trudny dla artysty wychwalanego za swój debiut. Jak poradził sobie Kuba? Ano całkiem nieźle . Cały czas podąża tą samą ścieżką jeśli chodzi o muzykę, natomiast w tekstach po rozliczeniu ze swoją przeszłością teraz wziął się za teraźniejszość. Bardzo dobra płyta.

Dodaj komentarz