Kilka słów o słuchaniu muzyki

kadr z filmu Control

W czasach analogowych życie codzienne toczyło się powoli ale kultura jako całość jakby posuwała się naprzód. W cyfrowej teraźniejszości życie codzienne to ciągłe hiperprzyspieszenie i niemal ciągła natychmiastowość ale na poziomie makrokultury wszystko raczej pogrążone jest w bezruchu i stagnacji. Oto paradoksalna sytuacja kiedy doznajemy zarazem tempa i marazmu.

Jeśli oglądaliście film o tragicznej postaci Ian’a Curtis’a z Joy Division to pewnie pamiętacie początkową scenę gdy młody Ian wchodzi do domu i kieruje się wprost do swojego pokoju, gdzie puszcza w ruch nowo zakupioną płytę David’a Bowie’go Aladdin Sane.  Zapala papierosa, kładzie się na łóżku i słucha. Totalnie nic go nie rozprasza i nic nie jest w stanie odwieść go od dźwięków. Wkrótce dołącza do niego kolega, który przyszedł ze swoją dziewczyną posłuchać nowego krążka Księcia. Tak słuchało się muzyki w czasach analogowych. Ale to jeszcze mało. Najpierw trzeba było płytę kupić. Trzeba więc było wykonać jakieś faktyczne i fizyczne czynności  – pójść  lub pojechać do sklepu płytowego, czasami odstać  swoje w kolejce itp. Zaangażowanie kapitału także miało wielkie znaczenie, bo trzeba było wysupłać niemałą kwotę, żeby przynieść do domu upragniony krążek. Do tego ta nieprzewidywalność – w zasadzie kupowało się muzykę w ciemno, bo przecież w radio zazwyczaj puszczali kilka utworów,  co najwyżej można było przejść się do kolegi, który  okazał się szybszy i miał już to cudo u siebie.  Ten cały rytuał był czasochłonny i  drogi ale stwarzał specyficzne warunki, w których muzyka była traktowana jak sztuka a nie jak produkt. Ale czy można powiedzieć, że w tej dziedzinie nastąpił postęp?

W tamtych czasach (lata 60’i 70′)wytwórnie płytowe kasowały płyty ze swoich katalogów – śmiem twierdzić , że albumy z wyczerpanego nakładu można było nabyć tylko w sklepach z używanymi płytami albo poprzez zamówienie w specjalistycznych sklepach wysyłkowych.

Jeszcze w czasach liceum a więc w latach 90′, gdy na poważnie zaczynałem słuchać muzyki, dostęp do płyt był z jednej strony ograniczony (w porównaniu do dzisiejszych czasów) ale z drugiej w każdym większym mieście można było znaleźć sklep płytowy. Do takich miejsc chodziło się nie tylko po to, żeby faktycznie płytę nabyć, ale też żeby pogadać z ludźmi o podobnych gustach, znaleźć  inspirację itp. Na zamówioną płytę czekało się zwykle 2-3 tygodnie. Pamiętam, że tyle czekałem na Diary Of Madman Ozzy’ego Osbourn’a i chodziłem do sklepu co 3-4 dni pytać czy już jest. Zupełnie nie przeszkadzało mi ,że sklep był w zupełnie w innym kierunku niż dom i musiałem nadrabiać trochę drogi wracając ze szkoły. Kiedy w końcu płytę dostałem nastawały świąteczne dni  – to była moja własna wersja Wigilii, która powtarzała się kilkanaście razy w roku. Słuchałem jej przed szkołą, słuchałem po szkole, słuchałem wieczorem, słuchałem odrabiając lekcje lub czytając książki . Krótko mówiąc – słuchałem jej xxx razy przez xxx dni i nawet jeśli niespecjalnie mi się podobała, to byłem tak łaskawy, że dawałem jej jeszcze kilka szans, bo przecież zainwestowałem w nią całe kieszonkowe i na następną będę musiał pozbierać kasę przez jakiś czas…

Muzyka zaklęta w mp3 stała się zdewaluowaną walutą w dwojakim sensie: zrobiło się jej za dużo a także jęła krążyć między ludźmi na podobieństwo rzeki. Wskutek tego muzyka zaczęła przypominać medium domowe (jak woda czy prąd) przestając być doznaniem artystycznym, któremu człowiek oddawał się ze świadomością, że jest ograniczone w czasie.

Potem nadeszła era torrentów, chomików – czyli plików mp3. Nagle większość moich znajomych twierdziła, że słuchała tego czy tamtego i czasami czułem się jakbym zostawał w tyle. Jednak moje podejście się nie zmieniło. Owszem, zdarzyło mi się coś ściągnąć ale pozbawiona graficznej oprawy i nie mająca realnego odzwierciedlenia  muzyka wydawała mi się czymś dziwnym i odpychającym. Z uporem maniaka buszowałem po różnych forach , na których prowadziłem rozmowy o muzyce a często także ustawiałem się na tradycyjne wymiany krążków via poczta.

W głębi duszy prawie każdy kolekcjoner wie, że ilość jest wrogiem jakości : im więcej zgromadzisz muzyki, tym słabszą relację jesteś w stanie nawiązać z poszczególnymi utworami. 

Tak rozwijała się moja muzyczna pasja. Z czasem było coraz lepiej, bo gdy człowiek zaczyna na siebie zarabiać może pozwolić sobie na więcej. Zdarzało mi się kupować nawet 20 płyt w miesiącu (zwykle używanych) ale po pewnym czasie zacząłem limitować sobie zakupy z bardzo przyziemnej przyczyny – zauważyłem, że im więcej płyt kupowałem tym mniej czasu poświęcałem na przesłuchania, bo w kolejce zawsze czekała już następna płyta.  Czułem, że coś mi ucieka. Ze zdziwieniem notowałem, jak część moich internetowych znajomych chwaliła się na forach swoimi zakupami, nieraz idącymi w tak absurdalne ilości, że wątpię czy udawało im się przesłuchać każdą z zakupionych płyt chociaż raz w miesiącu w którym je nabyli. Ale najgorsze miało dopiero nadejść..

Dostępność muzyki sprawia, że ludzie uważają ją za oczywistość, emocjonalne zaangażowanie, niegdyś towarzyszące słuchaniu muzyki, dziś nie jest już wymagane.  (fragment wypowiedzi profesora psychologii Uniwersytetu Leicester)

Stało się – od przeszło roku jestem użytkownikiem Spotify! Kolega z uporem zasługującym na szacunek namówił mnie do założenia konta. Czułem też taką potrzebę, bo w wyniku życiowych zakrętów na wiele miesięcy byłem odcięty od swojej płytowej kolekcji. Wtopiłem się więc w Spotify a później także w Tidala i nie powiem, początkowo bardzo podobały mi się możliwości, jakie dają te serwisy. Mogłem słuchać czego chciałem i kiedy chciałem. Słuchałem więc nowości płytowych zaraz po premierze jak i nagrań, które bardzo ciężko kupić na cd a jeśli już się uda znaleźć to trzeba zapłacić za nie absurdalne kwoty. To niepodważalne zalety takich baz muzycznych, jednak słuchanie muzyki tylko z internetu po jakimś czasie wydawało mi się niepełne i nużące. Zauważyłem, że zacząłem wpadać w pułapkę szybkiej dostępności – coraz częściej zdarzało mi się przełączać wirtualne płyty, z tego powodu, że np. wstęp nie był dostatecznie wciągający czy pierwsze utwory mnie rozczarowały. Nie dawałem im drugiej szansy, bo w kolejce czekały już gigatony innej muzyki, którą chciałem znać i przesłuchać.

Dzisiejsza nuda ma inny charakter. Bierze się z przesytu, rozproszenia, niepokoju, Nie bierze się z poczucia pozbawienia – jest utratą apetytu na kulturę, reakcją na nawałnicę bodźców, na zamach na naszą uwagę i nasz czas.

Jeszcze niedawno Abradab rapował: nie gorsza nie lepsza, muzyka wraca do powietrza, znika nośnik, wystarcza głośnik… NIE ZGADZAM się! Może sama muzyka w swej istocie jest taka jaką była, ale przestano ją należycie traktować- uczyniono z niej obecnie szybko, łatwo i tanio dostępny towar a co za tym idzie ludzie tak właśnie zaczęli ją traktować. Przetwarzamy ją zatem i wyrzucamy równie szybko jak zużyte parasolki, kilkuletnie samochody (które rzekomo są już przestarzałe) i zepsute jedzenie, na co potwierdzeniem jest  fakt, że kupujemy ją coraz częściej nie w sklepie płytowym ale w pie… Biedronce na półce obok bułek czy batonów!  Całe szczęście w tym wszystkim, że wyrzucona muzyka, jej nadmiar zalegający w przestrzeni nie zanieczyszcza planety! Gdyby tak to działo już w tej chwili musielibyśmy błagać Elona Muska o miejsce na Marsie…

Wielbiciele iPodów zawsze podkreślają,że urządzenie spełnia rolę osobistej rozgłośni radiowej. Właśnie tak: iPod to Radio Ja. Ja, gdzie nie dojdzie do niemiłych niespodzianek, a redaktor programowy w cudowny sposób wie, czego chcielibyśmy posłuchać. Co oznacza, że iPod to przeciwieństwo radia, czyli medium zaskakującego, służącego łączności z ludźmi, kreującego niespodziewane wspólnoty. iPod jest aspołeczny z definicji.

Równie aspołeczny jest w moim odczuciu Spotify, Tidal i inne tego typu bazy w których muzyka jest TYLKO i WYŁĄCZNIE towarem i nie ma w tym takiego pokładu emocjonalnego, jak przy słuchaniu muzyki z płyty. To trochę tak, jakbyś wybierał pomiędzy waleniem gruchy a miłym wieczorem w łóżku z koleżanką, która zawsze Ci się podobała. Efekt niby ten sam, ale jakość doznań gigantycznie różna! Gorzej jeśli znasz tylko to pierwsze…  W każdym razie ja podchodzę do mojej półki z płytami i zaraz odpalę krążek, którego będę słuchał przez następną godzinę lub dwie i będzie mi dobrze, bo po to są płyty, żeby robiły człowiekowi dobrze:) Spotify nadałem funkcję pomocnika –  gdy chcę kupić płytę odpalam ją wirtualnie i słucham 2-3 razy, żeby wiedzieć czy warto zainwestować w nią pieniądze bo. Dzięki temu rozsądniej wydaję kasę, kupując tylko te płyty które naprawdę mi się podobają i których często słucham.  Ale mógłbym się bez Spotify obejść i to bez tęsknoty.  Widok znudzonych, zblazowanych ludzi wgapionych w ekrany swoich smartfonów i wybierających przez 15 minut kawałek, który będą słuchać na YT prze 3 minuty utwierdza mnie w przekonaniu, że nie chcę brać udziału w takim szaleństwie…

Wszystkie cytaty pochodzą z przepastnej książki Simon’a Reynolds’a – Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością. w przekładzie nieocenionego Filipa Łobodzińskiego. Polecam tę lekturę każdemu, kto świadomie słucha muzyki i się nią pasjonuje, zwłaszcza że odpowiednika takiej książki w Polsce nie było. Retromania to fascynująca podróż po świecie muzyki popularnej i próba przeanalizowania jej rozwoju. W Polsce funkcjonuje niestety od lat pewien zaburzony, i pieczołowicie pielęgnowany obraz lat 70′ jako najważniejszego okresu w rozwoju muzyki rockowej , tymczasem po tej lekturze można mieć wątpliwości, czy faktycznie jest to prawda.  Chociażby z tego powodu warto ją przeczytać.

Tommy

materiał opublikowany również na blogu autora:
https://toprecords4ever.blogspot.com/
zdjęcie nagłówek: kadr z filmu „Control”

Dodaj komentarz