Patryk Pawelec:
BLACK SABBATH
Zawsze powtarzam, że historia heavy metalu zaczyna się od dwóch obciętych palców. Po wypadku mającym miejsce w ostatnim dniu jego regularnej pracy, Tony Iommi z anielską cierpliwością szukał sposobu na złagodzenie bólu podczas gry na gitarze, nie myśląc nawet jeszcze o poszukiwaniu własnego brzmienia. Użycie własnoręcznie wykonanych plastikowych nakładek na palce zakończonych cienkimi paskami z koźlej skóry w połączeniu z wykonanymi na zamówienie przez małą, walijską firmę Picato Strings cienkimi strunami, tzw. „ósemkami” (wcześniej były eksperymenty ze strunami do banjo) zaradziło obu wymienionym zagadnieniom i dało początek procesowi tworzenia tych unikalnych dźwięków, które już od pół wieku wychowują kolejne pokolenia fanów gatunku i inspirują rzesze młodych zespołów. Debiutancki album sabbathów został nagrany w jeden dzień – dziś sezonowe kwiatki potrafią się męczyć ze swoimi „wiekopomnymi” produkcjami nawet przez kilka lat. Każdy z zawartych tu siedmiu utworów to klasyk; nawet „Evil Woman” i „Warning”, będące w istocie coverami (odpowiednio Crow i The Aynsley Dunbar Retaliation) zostały zaaranżowane na własną modłę, szczególnie ten drugi, który w oryginalnej wersji trwał niespełna cztery minuty, zaś w sabbathowej odsłonie rozciągnięto go do minut dziesięciu, a i tak przedtem producent wyciął z niego kilka instrumentalnych fragmentów ze względu na pojemność płyty winylowej. Największe wrażenie po dziś dzień robią jednak utwory własne, szczególnie „Black Sabbath” i „N.I.B.”. Pierwszy z nich to przede wszystkim słynny, oparty na kwarcie zwiększonej, prosty główny riff, który już po pierwszym przesłuchaniu permanentnie zapada w pamięć. Z kolei drugi imponuje idealnie zgranym unisono gitary i basu, o którym Iommi mówił w następujący sposób: Moja gitara i bas Geezera musiały się idealnie ze sobą zgadzać, żeby tworzyć ścianę dźwięku. Większość ludzi widzi bas jako bas, damm-dam-damm i tylko tyle. Tymczasem brzmienie Geezera jest bardziej chropowate, bardziej surowe; on przedłuża i zawija dźwięki grane przez gitarę, żeby były pełniejsze. Uwagę zwraca także „The Wizard”, który jest jednym z bardzo nielicznych utworów w karierze Ozzy’ego Osbourne’a, w którym, oprócz śpiewania, gra on na jakimś instrumencie, w tym przypadku harmonijce. Dla mnie ten numer jest takim pomostem łączącym klasyczne wcielenie zespołu z najwcześniejszymi początkami muzyków, kiedy grali oni dwunastotaktowego bluesa, właśnie dzięki tym organkom. Jako całość jest to moja absolutnie ulubiona płyta Black Sabbath, towarzyszy mi od czasów szkolnych i będzie towarzyszyć aż po życia kres.
PARANOID
Rok 1970 okazał się początkiem złotej ery dla kwartetu z Birmingham. Po dwóch i pół roku wspólnego grania mieli już jeden longplay wydany po obu stronach Atlantyku, a zaledwie kilka dni po jego amerykańskiej premierze zamierzali przystąpić do rejestracji następcy. Druga płyta Black Sabbath, choć równie wybitna jak pierwsza, nagrana częściowo w tym samym studiu, przy użyciu w większości tego samego sprzętu i z tym samym producentem jedynie częściowo jawi się jako kontynuacja debiutu. W zasadzie tylko „War Pigs”, który pod innym tytułem i z innym tekstem muzycy grali już wcześniej na koncertach jest łącznikiem pomiędzy tymi dwoma albumami. Pozostałe utwory zostały skomponowane już po powrocie z trasy, w zaciszu walijskiego miasteczka Monmouth lub już bezpośrednio w studiu Regent Sound, w którym tym razem muzycy spędzili cały tydzień. W repertuarze nadal dominują rozbudowane partie instrumentalne, brzmieniowo nadal jest podobnie, wciąż jeszcze w standardowym stroju. A jednak słychać, że to inna płyta niż „Black Sabbath”. Choć nadal słychać naturalną spontaniczność i radość ze wspólnego grania, „Paranoid” jest nieco bardziej wypolerowana produkcyjnie. Tym razem grupa miała więcej czasu na nagrania i nie musiała się tak spieszyć jak przy debiucie. Pośpiech przyszedł dopiero pod koniec, kiedy producent Rodger Bain zadecydował, że album potrzebuje jeszcze jednego utworu, choćby krótkiego. Iommi: Pozostali wyszli na lunch, a ja zacząłem grać: dadam dadam dadam dadam, dadam dadam dadam dadadam, dudududududududu, dadam dam: paranoja. Kiedy wrócili, zagrałem im to i wszystkim się spodobało. Geezer wymyślił tekst; nie pamiętam, czy Ozzy też coś od siebie dołożył. Potem zaczęliśmy grać i Ozzy zaczął improwizować, śpiewając byle co: ‘Wylatuję z okna…’. Wtedy Geezer zawołał: ‘Niezłe! Wykorzystam to!’. Tak zrodził się najpopularniejszy utwór Black Sabbath, który w dodatku dał tytuł całemu albumowi. W mojej osobistej czołówce znajdują się także „Fairies Wear Boots” (ten soczysty główny riff) oraz „Electric Funeral” (niepokojący, trzymający w napięciu klimat). Dziś ta płyta to właściwie dogmat, swoisty archetyp. W moim sercu ma miejsce szczególne.
SABOTAGE
Zaskakujące, jak wiele perturbacji różnego rodzaju może przejść zespół w ciągu zaledwie kilku lat. W 1975 roku Black Sabbath było już marką, a jego członkowie gwiazdami pierwszej wielkości. Jak to niestety w życiu bywa, wokół wschodzących gwiazd zawsze pojawia się grono osób trzecich, którzy zawsze chcą potem wycisnąć muzyków z ostatniego grosza. Proces powstawania szóstej płyty grupy oraz genezę jej tytułu tak charakteryzował Tony Iommi: Stworzenie tego albumu zajęło nam dużo czasu, ponieważ na jeden dzień w studiu, przypadał co najmniej drugi w sądzie, albo na spotkaniu z prawnikami. Co chwilę otrzymywaliśmy wezwania do sądu, nawet w trakcie pracy w studiu, co bardzo nas rozpraszało. Mieliśmy wrażenie, jakby ktoś sabotował nasz album, jakby zewsząd spotykały nas jedynie kolejne ciosy. Dla mnie „Sabotage” to ostatnia wielka płyta oryginalnego składu czwórki z Birmingham. Jej powstaniu przyświecał jeden główny cel – stworzyć album rockowy. Członkowie grupy bowiem zgodnie twierdzili, i twierdzą do dziś, że ich poprzedni krążek – „Sabbath Bloody Sabbath” – nie był albumem do końca rockowym. Wyszedł im ciekawy miks utworów rzeczywiście mocnych i gitarowych oraz interesujących utworów lekko eksperymentalnych. Te kombinacje nie były jeszcze tak bezpłciowe i wymęczone jak na dwóch kolejnych albumach, a takie numery jak „Supertzar” czy „Am I Going Insane (Radio)” do dziś robią ogromne wrażenie. Mnie jednak zawsze najbardziej interesuje pierwsza z wymienionych kategorii. Tu przodują „Hole In The Sky”, a w szczególności uważany za zalążek thrash metalu „Symptom of the Universe”. „Sabotage” został nagrany w strojeniu C#, na czym najbardziej zyskują właśnie te dwa utwory, ponieważ otrzymują w ten sposób dodatkowy ciężar gatunkowy. Jako drugą w kolejności najlepszą kompozycję na tej płycie, po „Symptom…” wymieniam „Megalomanię”. Jej pierwsza część to senny, lekko psychodeliczny odjazd zupełnie nie zwiastujący części drugiej. Ta bowiem jest nieco wolniejszą i nie aż tak gęstą kontynuacją patentów z „Symptom…”. Najwięcej problemów natury technicznej sprawiło grupie nagranie „Thrill Of It All”. Iommi: Nagrywanie ‘Thrill Of It All’ szło nam strasznie ciężko, w końcu po niezliczonych podejściach udało nam się. Niedługo potem poszliśmy do baru, żeby pograć w darta. Po chwili przyszedł facet od taśmy, Dave Harris i powiedział: ‘Mamy problem’. ‘Co takiego?’ zapytałem. Odparł, że jeden z techników nagrał próbne dźwięki na taśmę-matkę. ‘Żartujesz?!’ ‘Nie, to szczera prawda!’ Ich praca polegała na porównywaniu tonów referencyjnych, czyli kupy różnych cienkich i grubych pisków, z taśmą-matką, tak żeby była gotowa do użytku. Tak trzeba było wtedy robić: wyrównywać głowice i wszystko, upewniać się, że wszystko jest w porządku. Technik powinien ustawić maszynę i przygotować do nagrania. Tymczasem on nagrał te porównawcze dźwięki na taśmę z ‘Thrill Of It All’. Przesłuchaliśmy ją i było słychać tylko buczenie. Facet usunął większość tych dźwięków, ale cały utwór trzeba było nagrywać od nowa. Nie zamordowaliśmy Dave’a, ale daliśmy mu nauczkę w postaci specjalnej notki na okładce: ‘Operator taśmy i sabotażysta – David Harris’. Szkoda, że żaden z utworów z „Sabotage” poza „Symptom of the Universe” nie wszedł do żelaznego koncertowego kanonu Black Sabbath, niemniej jednak jest to płyta na pewno ciekawa, zwłaszcza, że okres, w którym powstał był ostatnimi chwilami pełnej konsolidacji oryginalnego składu zespołu. Już wkrótce miały pojawić się pierwsze tarcia…
Robert Dłucik:
PARANOID
Album – wzorzec dla heavy metalu. Powinien znaleźć swoje miejsce w Sevres. Co utwór – to klasyk. „War Pigs”, tytułowy, „Iron Man”… Czy jest chociaż jeden fan muzyki rockowej, który nie zna tych kompozycji? I jeszcze ten niesamowity „Planet Caravan” – dowód na to, że Iommi, Ozzy, Butler i Ward potrafili nie tylko solidnie przyłożyć, ale też odlecieć w psychodeliczne rejony…
MASTER OF REALITY
Do tego albumu mam duży sentyment, przede wszystkim z racji kapitalnego „Children of The Grave”. Koncepcja całości podobna do „Paranoid”, ale całość bardziej … dopieszczona, chociaż nie wiem, czy to słowo akurat najbardziej pasuje do ówczesnej twórczości Sabbs.
HEAVEN AND HELL
Po odejściu Ozzy’ego wielu pewnie zwątpiło w przyszłość Black Sabbath. Pozostała trójka nie zamierzała jednak składać broni. Zatrudniła wokalistę będącego totalnym przeciwieństwem Osbourne’a i … wygrała. „Heaven and Hell” to płyta – pomnik. Sabbs weszli w nową dekadę nie biorąc jeńców. Utwór tytułowy – arcydzieło hard rocka i heavy metalu. Absolutny diament. A przecież na nim plusy tego albumu się nie kończą…
Piotr Spyra:
HEAVEN AND HELL
Po prostu uwielbiam! Każdy utwór to sztos! Pierwsza płyta z Dio na wokalu i od razu taki świetny album. Zespół sporo zyskał na tej zmianie. I to nie tylko jeśli chodzi o charyzmę frontmana. Zmiana jest również na podłożu stylistycznym, co bardziej trafia w mój gust.
MOB RULES
Świetna kontynuacja (moim zdaniem) tego złotego okresu artystycznego. Może tym razem jest niepotrzebny wypełniacz i jeden słabszy kawałek („Country Girl”), ale całość cholernie trzyma fason. Po prostu świetny album.
HEADLESS CROSS
Przez lata Tony Iommi próbował dostosować się do potrzeb rynku. Tak było przez lata. Wydawało się że zespół wciąż poszukuje. A to jeśli chodzi o zmiany za mikrofonem, a to jeśli mowa o wypadkowej stylistycznej. Headless Cross jest chyba najbardziej „pudlowym” albumem zespołu, ale ja go uwielbiam. Najlepsza płyta z Martinem.
Marek Toma:
BLACK SABBATH
Pierwsza płyta Black Sabbath, to muzyczny pomnik, ikona, kult i basta! Gdyby nie ta pyta, może nie byłoby dzisiaj muzyki metalowej, a jeśli by była to z pewnością miałaby inną barwę. Niesamowita okładka – dzieło, Marcusa Keefa (notabene autora wielu okładek intrygujących albumów tamtego okresu). Odgłos burzy i dźwięk dzwonów na wstępie. Potęga i maestria brzmienia kompozycji tytułowej powoduje ciary do dzisiaj. Na płycie słychać jeszcze bluesowe korzenie: „ The Wizard”, „Evil Woman”, „ Wicked World”…, ale jak niesamowity jest ten blues! No i oczywiście „N.I.B” – oł je!
MASTER OF REALITY
Trzeci i ostatni album, który wyszedł spod producenckiej igły Rodgera Briana. Chociaż powszechnie za najpopularniejszy album wczesnych Sabbsów uważa się „Paranoid”, dla mnie kwintesencją tamtego stylu jest właśnie Master of Reality. Od „Sweet Leaft”, aż po „Into The Void” doskonały! Gdyby nie takie kompozycje jak „Into The Void”, pewnie nigdy nie byłoby doom metalu: Candlemassa, Trouble, Saint Vitusa etcetera, etcetera…
MOB RULES
Przeskok do epoki DIO. Można spierać się i dyskutować co lepsze: Marillion z Fishem czy z Hogarthem, Van Halen z Lee Rothem czy z Hagarem, czy właśnie Black Sabbath z Ozzym czy z DIO, ale po co? Zarówno pierwsze wcielenia zespołów jaki te drugie, chociaż tak różne, są świetne! Mimo ,że krytycy powszechnie bardziej cenią sobie raczej „Heaven and Hell”, mnie jakoś bardziej spodobał się „Mob Rules”. Pamiętam czasy nagrywania z radia pełnych płyt na taśmy magnetofonowe. Miałem taką chromową Maxellkę, z jednej strony nagrany był na niej „Heaven and Hell”, a z drugiej „Mob Rules”. „Heaven and Hell” oczywiście też lubiłem i lubię nadal, ale częściej słuchałem właśnie „Mob Rules”, mimo trudu związanego z przewinięciem całej kasety.